mona mona
1095
BLOG

"Mamadzia" została wkręcona? Jutro kasacja.

mona mona Społeczeństwo Obserwuj notkę 8

Jutro zaczyna się sprawa o kasację wyroku Katarzyny Waśniewskiej.

 

Od samego początku tej paskudnej sprawy uważałam, że z „Mamadzi” zrobiono głupią, przy aprobacie gawiedzi, poszczutej przez „mendia”, sądu działającego na zamówienie społeczne,  a po części, być może i polityczne, a także opinii biegłych, gadających bardziej o domysłach, niż faktach. Pominąwszy już, że zrobiono z niej potwora.

 Tymczasem… osoba występująca jako świadek ( nota bene niezbyt serio potraktowany) wyraża się o rodzinie Katarzyny Waśniewskiej per „ci meliniarze”. Jednak ona sama nie zachowała się w sposób typowy dla tego środowiska. Nie szukała łatwego towarzystwa innych meliniarzy, poszukała go w OAZIE, gdzie zresztą spotkała swojego (zafascynowanego bronią) męża. Coś się tutaj nie zgadza, ale jeszcze o niczym nie świadczy.

Zastrzegam: nie twierdzę, że ta dziewczyna jest bez winy, natomiast z całą pewnością przebieg wydarzeń ma się nijak do prawdy.

 Czarek Krysztopa rzucił hasło „Nie żryjcie tego dziecka” – i nie „żarliśmy”.

Jednak trudno było nie natknąć się na całą tę historię, którą jednak „żarły” wszystkie możliwe media – i od samego początku coś  właśnie „żarło” mnie: raz zauważyłam niekonsekwencję, a potem już poleciało.

Postaram się napisać tak, jak ja to widzę, już po przeczytaniu relacji z całego procesu.

Pod hajrem: nie mam nic wspólnego z „Mamadzią”,  natomiast mam odrobinę zdrowego rozsądku. I wiele spraw mi się nie podoba: uważam, że sąd nie sprawdził wielu tropów. Zaczęłam śledzić tę sprawę właśnie z powodu pierwszych niekonsekwencji, potem mnie znudziło, a jeszcze później wkurzył mnie medialny szał. Nienawidzę kopania leżącego, wyraźnego nawoływania do linczu, szalejących „czerwonych pasków”.

Wyszło mi tak:

Oto dziewczyna, której – poza adwokatem – nie ma kto bronić, przynajmniej nikt z tych, którzy jakoś powinni. Nawet własna rodzina, bo szczucie przenosi się także na nią.

Podczas przebiegu procesu nikt nie mówi źle o Waśniewskiej. Z sympatią mówią o niej choćby sąsiedzi.  Dopiero współwięźniarki, nakręcone już zagęszczającą się atmosferą nagonki medialnej gadają „bógwico”, a potem to odwołują. Jak na przykład Beata Ch. której wciśnięto zeznanie o przyznaniu się w celi „Mamadzi” do zabójstwa, a która  w trakcie procesu to odwołuje.

Młodzi krótko mieszkają z rodziną męża, czyli z teściową, która nie zostawia na synowej przysłowiowej suchej nitki, kiedy stało się nieszczęście. Po czym idą „na swoje”. Trudno się dziwić, widząc i słysząc teściową, zwłaszcza w kontekście „zaproszenia” do działania Rutkowskiego. Gołym okiem widać, że matka Bartłomieja nie jest szczęśliwa z powodu tego małżeństwa z dziewczyną z „meliniarskiej” rodziny, czemu chętnie  daje wyraz. Ale nawet tej teściowej nie zgadza się jedno: dlaczego tego feralnego dnia puścił żonę i dziecko w długą wędrówkę po mieście,  wieczorem, w mróz, jeśli mógł ją odwieźć tym samym samochodem, którym pojechał z kumplem? Bo twierdzi w którymś z wywiadów, że go o to pytała.

Sąsiedzi nie słyszą z ich mieszkania nie tylko awantur, nie słyszą nawet „odgłosów towarzyskich”, kiedy w domu u Waśniewskich są goście. Nie słyszą także płaczu dziecka – Magda musi być jednak i zdrowa i „zaopiekowana”. Widzą ich najczęściej razem, z dziecinnym wózkiem. Nie słychać w tych relacjach nie tylko ani  słowa pretensji, nie słychać nawet zwykłych sąsiedzkich plot – mimo, że dziecko nie żyje i „cały świat” jest poinformowany o niezwykłym skądinąd zachowaniu matki po jego śmierci, ale także o tym, że matka jest zabójczynią.

Towarzystwo Waśniewskich to znajomi małżonka – nigdzie nie przewija się motyw przyjaciółek, czy bodaj koleżanek Katarzyny. To małżeństwo jest zdominowane przez jedną stronę: Bartka i jego rodzinę.  Jeden z takich przyjaciół jest z nimi także tego ostatniego dnia. Tomasz M. widział dziecko żywe, na kolanach matki, która – jak zeznaje – nakarmiła je i położyła spać.

I tu zaczyna się dziwna historia. Tomasz M. jest przyjacielem Bartka Waśniewskiego, jednak rzuca na niego wyraźne podejrzenie, choć oparte na wrażeniach: kiedy poszedł na dół rozgrzać samochód, Bartek zjawia się z wielkim plecakiem, w którym – jak mówi – spokojnie zmieściłoby się dziecko.

Po co to mówi? Przecież matka przyznała się do winy: to z jej rąk wyleciało dziecko. Dlaczego Tomasz M. ma co do tego wątpliwości?

Dziwna jest dla niego sytuacja, kiedy to Bartek podejmuje decyzję, że matka z dzieckiem ma iść pieszo, choć w samochodzie jest miejsce, a świadek Katarzynę Waśniewską podwoził do matki już kilkakrotnie. Jest przecież mroźne, styczniowe popołudnie, o tej porze jest już ciemno - i facet  nie rozumie, czemu tym razem zarządzono inaczej. Po co w ogóle mała Madzia miała nocować u babci, jeśli planowana  „imprezka” miała odbyć się w domu?

Przyjaciel Bartka zeznaje – „To raczej była decyzja Bartka”. Ostatecznie mężczyźni idą na górę po wózek z dzieckiem, ale Tomasz M. uporczywie uchyla się od odpowiedzi na pytanie, czy w wózku było dziecko. Nie wie – i już. Tak zeznaje do końca.

Matka z wózkiem idzie ulicą Floriańską, a Bartek prosi, żeby Tomasz M. jechał za nimi chociaż do końca ulicy, ponieważ za Katarzyną idzie „podejrzany mężczyzna.” Czyżby ten sam nieistniejący porywacz, o którym później informuje Waśniewska? Tak, czy siak, zostawiają Katarzynę z tym niebezpieczeństwem na garbie i odjeżdżają do centrum handlowego: wieczorem u Waśniewskich ma być wspomniana imprezka. Za parę minut się rozstają.

Zeznaje Aneta J. sąsiadka, która ostatnia widziała Madzię żywą. Mówi, że nie utrzymywały ze sobą żadnych stosunków, poza zwyczajowym „dzień dobry”. Tym razem jest inaczej: Aneta J. wyszła po leżące na korytarzu drewno, a wchodząca na górę Katarzyna niesie Madzię.

Jedynym wcześniejszym kontaktem była dziwna sytuacja, kiedy Aneta J. znalazła w domu niepotrzebny inhalator dziecięcy – i zapukała do drzwi  Waśniewskich z tym prezentem, który zresztą matka Madzi wzięła.

Różne rzeczy się zdarzają: w środowisku mojej siostrzenicy krąży „torba przyjaźni”, czyli matki oddają innym matkom dziecięce ciuszki, które szkoda wyrzucić – a dziecko błyskawicznie  z nich wyrosło. Po czym kolejna matka… itd.

Ale inhalator? Dziwne, że sąd nie spytał, czy była jakaś przyczyna.

 

„Dziecko nie wydawało żadnych odgłosów i nie odzywało się, ale moim zdaniem było żywe.” – zeznaje ta sama sąsiadka. Mówi o Madzi „fajniutka”, a chwilę potem, zresztą na wyraźne pytanie sądu ( kto do kogo się uśmiechał) – że obie się do niej uśmiechnęły, matka i dziecko. To jest dowód niezbity – dziecko było żywe, kiedy matka wnosiła je do mieszkania. A przyszła morderczyni i ofiara były uśmiechnięte.

No, trochę kręcenia w tych zeznaniach jednak jest: Aneta J. raz mówi, że pracuje do 15-tej, zdążyła wrócić, zaparkować samochód, zabrała się do gotowania obiadu i wyszła na ten korytarz, bo zabrakło jej drewna – i tam natknęła się na wchodzącą na górę Waśniewską.

 Innym razem – „Moje spotkanie z Katarzyną W. było przed 15 – tą.”. I nic więcej nie wie. Ale… przed chwilą zeznaje, że „jej zdaniem dziecko było żywe” , choć tylko jej zdaniem. Ogólnie wiadomo, że sąd nie opiera się na wrażeniach, a  naciskani świadkowie jakoś usiłują uprawdopodobnić to, co im się zdawało. Sąd zresztą pyta o rzeczy przedziwne:

Sędzia: Czy w tym dniu przyglądała się pani wózkowi?

Aneta J.: Jeśli chodzi o wózek, to 24 stycznia coś było na dole w wózku, ale co to było, nie jestem w stanie powiedzieć.

Zadziwiające pytanie, zadziwiająca odpowiedź. Co mogło być w dziecięcym wózku, jeśli dziecko było na rękach matki? Siekiera?

 Zostawmy to. Teraz czas zdarzenia:  sąd jakoś ustalił czas powtórnego wyjścia Waśniewskiej z domu na 16:30.  Nie zorientowałam się, jak sąd to zrobił: Aneta J. po spotkaniu z  Katarzyną na schodach niczego już nie widziała ( „mam rolety”), inny sąsiad wychodził o 17-tej do sklepu. Stojącego wcześniej wózka już tam nie było. Kiedy był ( nie stał tam cały czas, Katarzyna pytała sąsiadkę, czy może na chwilę zostawić wózek) – sąd nie dopytał.

No, ale jakoś to jednak ustalono. Waśniewska ma do przejścia 3 km.  Normalnemu piechurowi zabrałoby to mniej – więcej 45 minut, ale delikwentka jest drobną dziewczyną, pchającą wózek w mroźny wieczór.

 Pierwszy telefon do Bartka jest o 17:20, po upływie godziny.  Czyli – zdaniem sądu – wyrodna matka w tym czasie zdążyła dojechać do miejsca, w którym dziecko znaleziono,  wykopać ( gołymi rękami) choćby płytki grób, przenieść kawał muru ( mówi się o cegłach)  ważący 120 kg, który następnie wyszarpywali stamtąd dwaj policjanci. Był mróz , jak piszą niektórzy - ponad 20 stopni. Sprawdziłam prognozy,  jeszcze tego dnia nie było nadchodzącego wyżu syberyjskiego, ale mróz jednak był, rano  -1, -2 stopnie.  Przedtem była jesienna chlapa, więc można założyć, że wieczorem temperatura spadła, czyli delikwentka  musiałaby się szarpać  ze zmarzliną. To zabiera czas, pominąwszy już nikłe „moce przerobowe” drobniutkiej Katarzyny.

Tak, czy siak – zdaniem Dariusza Lorantego,  w końcu policjanta doświadczonego – to lipa:  Waśniewska nie mogła zrobić tego „pochówku” sama. Po czym upaść na Legionów w sfingowanym wypadku.  Loranty ma także wątpliwości co do zachowania zarówno Bartka, jak brata Katarzyny: dzwoniła do nich w sytuacji zagrożenia, mąż był w odległości kilometra, ale nie przybiegł na pomoc.

Ale sąd nie znalazł współwinnego zagrzebania ciałka w gruzach.… I chyba go nie szukał.

Katarzyna Waśniewska, dziewczyna raczej inteligentna, już sobie raz „nagrabiła” przez mataczenie z „porwaniem”. Jaki miałaby cel, wprowadzając policję w błąd po raz drugi, wskazując inne miejsce ukrycia zwłok?  Czy w ogóle wiedziała, gdzie leży Madzia?

Tu pozwolę sobie wtrącić coś głupiego, ale nieco adekwatnego: nie życzę sobie wiedzieć, gdzie pogrzebano mojego psa, choć z całą pewnością na terenie mojego ogrodu. Może mi to minie, ale na razie nie mogłabym patrzeć na to miejsce. Konkluduję – może matka nie chciała wiedzieć, a może jej nie powiedziano. Bo kupy się nie trzyma całe to niepotrzebne krętactwo z miejscem ukrycia zwłok.

Biegli: nie było wśród nich laryngologa. Mec. Ludwiczak chciał wykluczyć ( albo potwierdzić) element zwany laryngospazmem, czyli zaciśnięciem się krtani na skutek szoku, upadku, etc. Oni cały wywód ustawiają  „pod tezę”, że dziecko zostało uduszone, choć ma przerwane więzadła z tyłu kręgosłupa.  „Z tyłu” – więc może było duszone od tyłu, a jak nie pomogło – to poduszką. Biegli  w ogóle uprawiają dziwny sport: zwracają się do obrońcy jak leming do „pisiora”, a sąd na to pozwala.

Laryngologa nie było do końca, kolejną opinię wydali ci sami biegli, z uporem maniaka plotąc androny, albo wydając opinie o prawdomówności oskarżonej, która nijak nie chce się przyznać do tego skomplikowanego duszenia dziecka.

„Katarzyna Waśniewska nie chciała dziecka”… No, cóż, mimo wszelkich „prawomyślnych” deklaracji dalece nie każda matka jest zachwycona perspektywą macierzyństwa, w skrajnie trudnych warunkach, w braku wsparcia. Bo nie mogła liczyć ani na swoją rodzinę, ani na teściową, opowiadającą o niej niestworzone historie. Ta kobieta akurat powinna być zachwycona: z tego, co wiadomo o stosunku teściowej do tej  „córki meliniarzy” można założyć, że Bartek ożenił się z nią, bo była w ciąży. Mam nieodparte wrażenie, że bez tego wybito by mu z głowy to małżeństwo, choćby za pomocą impulsatora kinetycznego, zwanego popularnie młotkiem. Ale w tej sytuacji już był towarem mniej chodliwym...

„Oboje chcieli się bawić” – ależ tak! Ta matka miała 22 lata, za sobą miesiące ciąży i nieustającą opiekę nad maleństwem! Każda taka mogłaby zaśpiewać " Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat - ja wysiadam!"

A impreza, mająca się odbyć w domu Waśniewskich w dniu śmierci dziecka, miała być jakimś turniejem gier komputerowych. Zrozumiałam, że to rozgrywka dla panów. Matki półrocznych maleństw nie mają czasu na gry, zwłaszcza na poziomie turniejowym.

„Sprawdzano ceny pochówków na komputerze Waśniewskich”. Bartek mówi, że był wtedy w pracy – i sąd na tym kończy sprawę. Ojciec Madzi przyznaje się jednak do poszukiwań – jak oszukać wariograf. Ciekawe, czy znalazł…

Pamiętam oczywiście, że – z braku laku – prasa pisała coś o zamiarze zatruwania dziecka czadem, ale czad w sądzie nie wypalił. Tu też Bartek Waśniewski szukał informacji ( piece w kamienicy  działały źle), ale nic nie wskazuje na zbrodniczy plan: nie jestem sądem, żeby na siłę wciskać głupoty.

Pomijam całą zwariowaną historię z Rutkowskim, na której wszyscy chcieli zrobić karierę: ktoś napisał książkę z zainstalowanych w lokalu podsłuchów, którą koniecznie chciał sądowi relacjonować, Rutkowski chciał zrobić film.

Po co te podsłuchy? Zasadniczą winę wzięła na siebie matka. Sprawa była praktycznie roztrzygnięta.

 Gdzieś natknęłam się na taką informację: Katarzyna powiedziała Rutkowskiemu, że Madzia zginęła wcześniej ( o ile wcześniej?), ale Rutkowski kazał jej podać tę wersję, która ostatecznie ujrzała światło dzienne. Waśniewska zeznała to w prokuraturze, osławiony detektyw skomentował ten fakt słowami, że na niego d o n i o s ł a.

Dlaczego nie powiedział, że skłamała?  To znaczy – powiedział wiele na temat domniemanej skłonności do kłamstwa Katarzyny, ale w tym konkretnym wypadku użył słowa „doniosła”. Donosiciele to jednak coś innego, niż kłamcy. Czuł się winny?  Czy tylko w tym drobnym aspekcie? Tak, czy inaczej – sąd uwierzył Rutkowskiemu.

Od początku zastanawiałam się, dlaczego zabójczyni nie siedzi? Nie starczyło dowodów? Dwukrotnie zostaje zatrzymana – i dwukrotnie wychodzi na wolność. Sąd miał wątpliwości? Ale przecież chodzi o zabójstwo, co do którego i tak jest mnóstwo spraw niejasnych! Waśniewska jednak kłamała, więc dlaczego miała nie ”mataczyć”, mając do tego okazję?

Co się w międzyczasie stało?

 W myśl znanego powiedzenia o „Żydach, dziennikarzach i cyklistach”, na których zgania się winy za wszystko  w miarę potrzeb, zajrzałam do prasy z określoną intencją: co takiego działo się wtedy w kraju, czyli – czy rozszalała w mediach sprawa „Mamadzi”  i jej zatrzymanie było przykrywką dla czegokolwiek?

Pierwsze zatrzymanie, 2 lutego, wyjście z aresztu  4 –go. Na ulicach wprawdzie są rozróby w sprawie ACTA, ale jakoś mi się to nie wiąże: w nocy 2 lutego „Mamadzia” przyznała się Rutkowskiemu ( zgodnie z wersją podaną do wiadomości) do spowodowania śmierci dziecka. Dlaczego Rutkowski w ten cyrk wmieszał teściów Katarzyny, każąc im czekać ( bodaj w mieszkaniu Waśniewskich), aż z niej to wyciągnie, czy też ją namówi do złożenia takich zeznań – to zupełnie inna sprawa. W każdym razie nie działo się nic takiego, co mogłoby rzucić na zatrzymanie tło polityczne.

Pobyt rodziców Madzi u Rutkowskiego powoduje takie napięcie między nimi, że – jak zeznaje Marcin L, pracownik agencji:

 

- Obrońca: Wspominał pan, że wiózł państwa W. do kina. Czy pamięta pan okoliczności, w jakich doszło do tego wyjazdu?
Maciej L.:  Wezwano nas, że jest już taka nerwówka, że muszą gdzieś wyjść. Nie pamiętam, czyj to był pomysł.

W końcu Katarzyna Waśniewska ucieka z Łodzi.

 

Kolejne aresztowanie 12 lipca: trwają protesty pielęgniarek, a Tusk ( w sprawie smoleńskiej) łże w prokuraturze w żywe oczy, że Kancelaria Prezydenta nie informowała go o swoich planach. Ale to działo się już  9-go lipca.

Jak ktoś chce, niech sprawdza, co działo się w związku z tym wydarzeniem. W każdym razie po dwóch tygodniach Waśniewska z aresztu wychodzi: sąd znowu nie znalazł powodu, aby ją zatrzymać.

 Zrobi to dopiero wtedy, kiedy zawini sama Katarzyna, nie zgłaszając się w określonym dniu w prokuraturze. W międzyczasie trwa nagonka medialna, tak wulgarna, tak nienawistna, że czuć krew w powietrzu. Nikt nie ma żadnych zahamowań, choć do wyroku daleko. Waśniewska zaczyna się ukrywać.

 

Oczywiście, mimo długości notki, nie zrelacjonuję całego procesu. Próbowałam napisać to, co w tej sprawie mnie „gryzło”: sąd po rozpoczęciu procesu robił wszystko, aby przypodobać się wrzącej z chęci linczu publisi.  Nie chciałabym napisać, że nie tylko media zwietrzyły interes…

Czemu mam wrażenie, że sąd  - nie powołując biegłego, choćby tego żądanego przez obrońcę laryngologa – uparł się wierzyć innym biegłym, twierdzącym, że dziecko było duszone „od tyłu”? Przecież to czysty nonsens, wyraźne gadanie „pod tezę” o duszeniu, kiedy ślady wskazują na co innego?

 Czemu sąd tak łatwo uwierzył, że ta drobna dziewczyna sama dała radę z zagrzebaniem ciała w gruzach, jeśli policjanci twierdzą, że było to niemożliwe?

 

Co wyprawiały media – sami wiecie. Katarzyna Waśniewska musi gdzieś mieszkać i coś jeść. Kto jej da przyzwoitą pracę? „Tańczy na rurze” – nie wiem, czy to jest prawda, ale w TAKIEJ robocie byłaby atrakcją! Z jej zbrodniczą sławą… Mimo to nikt nie napisał, że ‘dorabia sobie” w lokalu innymi sposobami: to trzeba jednak udowodnić, „gdyby co”. Coś tam brukowce plotły o „wszystkich” kochankach Waśniewskiej, ale  było ich całych dwu, a do kochankowania nie przyznaje się (chyba) żaden. Już mi się nie chce do twego wracać.

Sądy bywają niesprawiedliwe, wiadomo. Ale ten proces był jednak szczególny, z założeniem kary dożywocia. Tu się nie zgadza mnóstwo spraw, które to niezgodności sąd ewidentnie „odpuszcza”.

 

Wyłącznie  czyste niedbalstwo? Czy może także to, żeby publisi, dość wtedy nastawionej politycznie „anty” – dać łatwy żer? W końcu chodzi o biedną dziewczynę z ludu, której los nikogo nie obchodzi, a jeśli nawet – to najmniej obchodzi sąd.

W tej sprawie jest coś przedziwnego. Ciekawa jestem, jak przebiegnie jutrzejsza sprawa o kasację.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

mona
O mnie mona

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo