mona mona
164
BLOG

Wiosenny przerywnik

mona mona Rozmaitości Obserwuj notkę 11

Powinniśmy wymienić belkę pod górnym tarasem. Niestety, przegapiliśmy. Mieszkają tam zwykle ptaki, które już wróciły do domu - i zaczęły robić wiosenne porządki. Kto by się tego spodziewał w lutym...
Początkowo pomyślałam sobie, że w ogrodzie jest pełno budek, jako że gościnny mąż porozwieszał je wszędzie, ale każdy, ptak również, chce mieć kawałek "okolicy" na własność, w związku z czym część jest niezamieszkała. "Więc niechże sobie zmienią lokal" - pomyślałam, ale...   a jak się zupełnie wyprowadzą?

Akurat te "nasze" to kopciuszki, może niezbyt malownicze, ale pod ścisłą ochroną, co zwykle ma jakieś przyczyny.
No i przypomniał mi się obrazek z ubiegłej wiosny, którego chyba nie zapomnę.
Siedziałam oto z książką pod wielką czeremchą, która - nie wiadomo, dlaczego - jest ogólnie zwana "wierzbą". Idzie się posiedzieć "pod wierzbą".
No i właśnie poszłam, rozsiadłam się z tą książką, ale zaniepokoił mnie rozpaczliwy chór piskląt, rozlegający się tuż za płotem, jakby z rozłożystych gałęzi świerka, rosnącego  na niezamieszkałej działce sąsiedzkiej. Nie jest to nic nadzwyczajnego: kiedy długo nie ma matki, starsze pisklaki zaczynają zniecierpliwione lamenty, niepomne na wcześniejsze ostrzeżenia rodziców, że trzeba siedzieć cicho.


Odbywa się to tak: matka (albo tata) siada na byle czym w pobliżu - i udaje głos wrony. Oczywiście gdzie tam temu głosikowi do prawdziwego krakania, brzmi to przezabawnie - ale co się stara, to się stara. Małe na chwilę milkną, ale jakoś chyba czują, że to rodzic wygłupia się, zamiast starać się o żarciuszko - i srebrzyste głosiki zaczynają głodny chór, aż rodzic wypełni powinność i zapcha  gardziołka. Wtedy na chwilkę cichną.


Ale tym wrzeszczącym w świerku nikt jakoś nie zapychał - piszczały bez chwili przerwy. Jak tu czytać, w obliczu takiego nieszczęścia... Rozglądałam się pilnie, gdzie się podzieli karmiciele, aż zobaczyłam coś niesamowitego.
Oto z domku "na wierzbie", nad moją głową,  wyleciał ptaszek. Usiadł sobie na gałązce, niemal bezlistnej. po czym zaczął wyczyniać rzeczy niespotykane:  rozłożył jedno skrzydło niczym wachlarz, starannie je pooglądał - jakby go nigdy w życiu nie widział. Potem  coś wyskubał, coś poprawił, a kiedy już był zadowolony z rezultatu - odwrócił głowkę w kierunku drugiego, jakby nie był pewien - czy aby tam jest. Ponieważ było - operacja się powtórzyła, po czym rozłożył ogon. Baaardzo mu się podobał, bo ładne kilka razy ten ogon składał i rozkładał, aż wziął się do operacji wyczesywania.
Śmiałam się "w kułak", żeby go nie spłoszyć, ale trudno powiedzieć, żebym się  zamarła w bezruchu. Jednak chyba nie bardzo się mną przejmował.


A kiedy się już wyśmiałam, zorientowałam się, że oto byłam świadkiem historycznego momentu - pierwszego wyjścia na świat małego kopciuszka. No, powiedzmy - młodego, bo był niemal normalych wymiarów. Ale jasny dzióbek wskazywał na wiek niemowlęcy.
Te przedziwe oględziny służyły wyczyszczeniu z  "gniezdnych" nieczystości wszystkiego tego, co służy do latania. Połapałam się, bo mama - kopciuszkowa zawołała - i takich cudaków znalezło się więcej: bohatersko pokonywały po kilka gałązek i daszków, żeby podlecieć do mamy.


Ptaków jest u nas mnóstwo. Ludzi nie boją się zupełnie, widzą nas jeszcze z gniazd i budek. Widziałam jeszcze dziwniejsze rzeczy:  pierwsze loty sikorek odbywały się z przystankiem... na gołych mężowskich plecach, kiedy co poniektóry malec okazał się mniej sprawny.


Na oszkloną werandę maluchy wlatują nagminnie, w dodatku pokonując sionkę - przybudówkę. Trzeba je stamtąd szybko zebrać, jako że posiadamy również koty. Przekarmione, fakt, ale kot "działa" na ruch, czyli nie musi być głodny, żeby złapać Bogu ducha winnego, zabłąkanego  ptaszka. I wciąż jesteśmy zdziwieni - można je wziąć do ręki.


Wracając do piskląt krzyczących w świerku - męczyłam się z tym kilka dni. One płakały, ja byłam bezradna. Po czym zorientowałam się, że równie rozpaczliwie płaczą na drugim końcu tego wielkiego, niezamieszkałego terenu...
Wymartwiłam się za wszystkie czasy, zanim uzmysłowiłam sobie, że to wcale nie pisklaki: w nigdy nie strzyżonej, wysokiej trawie grały świerszcze.
Tego dnia usnęłam spokojnie.


To tyle przerywnika, w oczekiwaniu na wieczorne "taśmy Gmyza". Bądźmy chwilowo szczęśliwi, bo wieczorem znowu nas będzie trafiała cholera.
Acha, belka  pod tarasem... No, cóż - poczeka do jesieni. W końcu nie ma żadnego powodu do łażenia po tarasie, jeśli jest gdzie łazić i bez niego.

 

mona
O mnie mona

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości