mona mona
457
BLOG

Polska kontra "rodzina"

mona mona UE Obserwuj temat Obserwuj notkę 2


Ten tekst został napisany natychmiast po wydarzeniach brukselskich, ale nie zdołałam go „wrzucić” z powodów, powiedzmy, osobistych.  Myślę, że tak bardzo się nie zdeaktualizował. No, cóż, najwyżej nie przeczytacie.


………………


Stało się coś, czego większość Szanownych chyba nie ogarnia, bo nie usłyszałam  zbyt wielu słów na   temat, nad którym  wszyscy się jakoś gładko prześlizgują:  

Oto byliśmy świadkami niezwykłych zaiste wyborów!

Nie mogę pamiętać, jak wybierano towarzysza Stalina,  towarzysza Bieruta, towarzysza Mao-Tse Tunga,  ale pamiętam wybory towarzysza  Gomułki i towarzysza Gierka, jak też towarzysza Gorbaczowa i towarzysza Jelcyna .

I zapewniam Was:  choć nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że wymienieni zostaną wybrani  ( a nawet – jakim procentem głosów, który to procent  wcześniej zresztą zapodawało, dla czystej draki, Radio Wolna Europa)– nikt nie śmiałby od świtu ogłosić, że oto „wybierzemy sobie dziś Donalda Tuska  i bardzo się cieszę na dalszą owocną współpracę”.

  Świat poszedł naprzód! Przegoniliśmy komunę! „Wraca nowe”?

Acha, i tamte wybory zostawiały jakiś mikry margines opozycji, było to  na przykład 97,8%. A Tusk  został wybrany przez aklamację, jeśli nie liczyć Polski! Koniec świata!

Kiedyś pół Europy odpowiadało Kremlowi „tak toczno”, teraz cała niemal Europa odpowiedziała           „ Jawohl”.


Ludzie, warto było zjadać tę żabę?


Dla mnie kosmiczne zdziwienie  to zachowanie Viktora Orbana. Nie jestem historykiem, jestem natomiast historycznym maniakiem – i poza nic nie znaczącymi epizodami – nie pamiętam, aby Węgry kiedykolwiek stanęły przeciw Polsce, w odróżnieniu od Czechów, którzy robili to zawsze. Przyjmuję do wiadomości fakt,  że Węgry mają własne kłopoty, a ich gest poparcia byłby wyłącznie pustym  gestem. Odptaszkowujemy, ale ja zapamiętam – bo to naprawdę historyczna  ciekawostka.


Odptaszkujemy  też fakt niewątpliwy: Europa nie ma zielonego pojęcia o Polsce i jej sprawach, poza tym, co napiszą jej  szukające taniej sensacji szmatławce, gorliwie obsłużone przez „histeryczną opozycję”.


 Tusk jest ogólnie znanym, sympatycznym leniem, jest „łatwy w obsłudze”, a funkcja w zasadzie mało ważna: dwa razy w ciągu półrocza ma przygotować zwyczajowy spęd. Tyle potrafi dobra sekretarka , czyli  assistant manager.


 Więc niedoinformowana „brukselska  Europa” nie wie  ani – kto to właściwie jest Tusk, ani - o co chodzi, ani  dlaczego ma sobie zawracać głowę tą Polską, co to „i obozy zagłady i straszny  faszyzm”, a w ogóle to polski  wróbel ma dwie nogi, a przeważnie lewą.


I o tę informację, a raczej o jej brak, właśnie chodzi. Tu coś ewidentnie szwankuje:  Polska naprawdę dała się zepchnąć na peryferie Europy.  Niewiele o niej wiadomo, poza tym, co napiszą wspomniane szmatławce.


Tyle, że kto nie ma pojęcia, to nie ma. I tu zaczynamy strome schodki.


Niemcy mają całą potrzebną wiedzę, nawet w nadmiarze. Dlatego w sprawach Polski są na wiele gotowi – i nic tu nie ma do rzeczy, że Angela Merkel  de domo jest prawie  Kaźmierczak, a jej kanclerski fotel ma praźródło w „Solidarności”, którą wzięliśmy na własny garb. Jak zwykle – zwariowani Polacy.


Europa nie zmienia się od czasów -  dla nas -  historycznych, reakcje państw są przewidywalne Węgrzy zawsze z nami ( dobra, poczekajmy chwilkę z Orbanem), Czesi zawsze przeciwko nam.


 A my sami, pamiętający gołe fakty martyrologiczne o wiele bardziej,  niż niewiele znaczące w historii opinie, tak naprawdę zupełnie nie wiemy, jak nas postrzegają sąsiedzi. Stłamszeni przez komunę, źle uczeni historii, zapomnieliśmy – jak drzewiej bywało. Z Niemcami konkretnie, ale nie wyłącznie.


Denerwujące są głupie gadki o przyjaźni i „wielkiej, europejskiej rodzinie”. Niemcy nie są naszą rodziną, nigdy nie byli i nigdy nie będą. Myśmy zapomnieli, ale oni świetnie pamiętają – uczyli tej naszej wspólnej  historii także wielkich strategów.


Grzegorz Schetyna jest historykiem. Nie ma cudów, żeby nigdy nie przeczytał słów  „żelaznego kanclerza” Bismarcka:  „Bijcie Polaków, ażeby aż o życiu zwątpili. Mam wielką litość dla ich położenia, ale jeśli chcemy istnieć, to nie pozostaje nam nic innego, jak  ich wytępić.”( Z listu do siostry, 26 marca 1861).


I to się nie zmieniło. Zmieniła się tylko zewnętrzna forma.


Kto pamięta, że zjednoczenie Niemiec  w 1871 roku, dotąd rozdartych na liche księstewka, powstało trochę na bazie Prus, ale przede wszystkim - Wielkopolski? I o tę ziemię, głównie zresztą o jej „duszę”, toczyła się nieustająca, bezpardonowa walka, ostatecznie przez Niemcy przegrana z kretesem.


 „Jeśli chcemy istnieć”… Ktoś się nad tym zastanawiał? Może jednak warto?


Bo podobne słowa padały też z drugiej strony:  generał Berg, kat Powstania Styczniowego, pisał w pamiętnikach o wielkim podziwie dla Polaków i ich męstwa, ale też o konieczności okrucieństwa represji i ,  konieczności  kacapskiego buta na polskim  gardle, uzasadniając:


  „Nad  Oceanem Spokojnym albo my, albo oni”.


Czyżbyśmy siebie nie doceniali?  Gdzie nam wtedy było do Oceanu Spokojnego…. Czego się tak Ruskie bali?


 A co do Niemiec -nic się nie zmieniło,  poza metodami. „Drang nach Osten” pulsuje w niemieckich głowach jak zawsze, z lekka, ale konsekwentnie. Jak nie można militarnie, to mentalnie…


Od czasów Bismarcka Niemcy, systematycznie uczeni pogardy i nienawiści, uważają się za mentora, mającego prawo do rządu polskich dusz, choć w tamtych czasach przegrali wszystko, co mieli do przegrania. Ani ogniem, ani mieczem, ani rugami pruskimi, ani Hakatą – w żaden sposób nie można było pokonać ducha polskiego.


 Ten cytat z Bismarcka  ( bijcie Polaków…)pochodzi z 1861 r. – jeszcze nic się wtedy nie stało, poza (hmm…) rozbiorami. Wielki Otto uczył się polskiego, mieszkał w Prusach, do żony Joanny Puttkamer, Prusaczki zresztą,  mówił po polsku – na ten przykład „Malinko”…


Ale już wiedział, że trzeba Polaków tępić, więc robił to z daremną zaciekłością, usiłując wyrwać im chociaż ziemię, aby zasiedlić ją niemieckimi osadnikami - jeśli  już nie mógł wyrwać serca. Po trzydziestu latach daremnych usiłowań, represji, wynarodawiania - powstała  osławiona Hakata, straszak z gatunku ostatecznych.


 Żadne zabiegi nie osiągnęły celu. Można było „wyrugować” ludzi.  Ziemia, niemal w całości,  pozostała w polskich rękach, mimo wszelkich, znanych nam z historii szykan i sposobów mocno rozpaczliwych.


No, cóż, dzięki temu mamy Wielkopolskę.


Ale czasem Niemcy mówili ludzkim głosem. I tu – bardzo proszę się nie śmiać – sam wielki Karl Marx ( tak, tak, ten sam), głosiciel poglądu, że „robotnicy nie mają ojczyzny” , nagle złożył oświadczenie treści następującej:


„Istnieje jedna tylko alternatywa dla Europy: albo azjatyckie barbarzyństwo pod przywództwem moskiewskim zaleje ją jak lawina, albo Europa musi odbudować Polskę, stawiając między sobą a Azją 20 milionów bohaterów, by zyskać na czasie dla dokonania swego społecznego odrodzenia.” (Londyn, październik 1866r.)


Prorok jaki, czy co? Gdyby nie ten Piłsudski… Bo lawina wtedy ruszyła.


Pomysł był zresztą dość cwany, iście niemiecki:  znowu  to „polscy bohaterowie” mają umierać, ratując tyłek Europie. W tym wypadku – żadnej Międzynarodówki! Według doktryny – robotnik nie powinien podnieść broni przeciw innemu robotnikowi. Ale „polscy bohaterowie”, ratujący Europę przed barbarzyńcami, to coś zupełnie innego…


Tak, na marginesie: biedny Marx musiał przewracać się w grobie, kiedy to właśnie „azjatyckie barbarzyństwo” pierwsze zaczęło wcielać w czyn jego głęboką myśl…


Jej Bohu,  ostatni cytat, tym razem z … samego Adolfa Hitlera ( pisane w bunkrze, w marcu 1944r)


 "Polacy są najbardziej inteligentnym narodem ze wszystkich, z którymi spotkali się Niemcy podczas tej wojny w Europie. Polacy według mojej opinii [...] są jedynym narodem w Europie, który łączy w sobie wysoką inteligencję z niesłychanym sprytem. Jest to najzdolniejszy naród w Europie, ponieważ żyjąc ciągle w niesłychanie trudnych warunkach politycznych, wyrobił w sobie wielki rozsądek życiowy, nigdzie niespotykany, (…)Polacy powinni być asymilowani do społeczności niemieckiej jako element wartościowy rasowo. Uczeni nasi doszli do wniosku, że połączenie niemieckiej systematyczności z polotem Polaków dałoby doskonałe wyniki".


Tyle, że Polacy się do tej asymilacji nigdy nie rwali, pozostając jedynym narodem bez zapędów kolaboracyjnych.


 Aż do dziś, kiedy to paczka cwaniaków, na kopach oderwanych od koryta, wielkim głosem przyznaje się do „europejskiej rodziny”, którą wzywa na pomoc w swoim sromotnym  nieszczęściu, z którego usiłuje zrobić nieszczęście nasze, wspólne, polskie.


 I jęzor im jeszcze  nie skiełczał…


Kiedy kolejny raz zaczęto nas „tępić  ogniem i mieczem”, tyle, że ogień nie pochodził  już  z wiązki słomy, tylko z bomb, spadających tak samo na chaty, jak na szpitale,  a mieczem były czołgi – i tak znaleźli się parszywcy, którzy ustawiali się w kolejce po  Deutsche Volksliste DVL.


 I głowę daję, że każdy miał jakieś usprawiedliwienie!  O bezsensie oporu, o konieczności  w stylu „trzeba jakoś żyć”, albo o zapomnianej przynależności do Wielkiej Niemieckiej Ojczyzny, która  to przynależność– wprawdzie pokryta kurzem – ale jednak woła z głębi  stęsknionego serca, aby przyłączyć się do rydwanu zwycięzcy.


Czy nie słyszymy tego samego? Czy ta rozpasana banda nie powtarza sprawdzonych metod? Dziś nawet nie potrzeba podpisywać żadnej listy, do której podpisania niegdyś zmuszano – zwłaszcza, kiedy brakowało mięsa armatniego. Dziś  sami wpraszają się do „rodziny”, która to rodzina chętnie przyjmuje zaloty – póki są przydatne jej celom.


Nie dziwię się Tuskowi:  uciec stąd właściwie musiał, już pominąwszy, że bardzo chciał. Czemu mam się dziwić? Jakim cudem na  polskiego patriotę mogły  go wychować dwie panie Liebke – babcia  Anne, która – nie zmuszona - do końca życia nie odezwała się słowem po polsku i Ewa Liebke – Tusk, z domu wprawdzie Dawidowska, ale znosząca to z wielkim trudem, o czym bez ogródek opowiada.


Ale właściwie – dlaczego nie? Jest dumna ze swojej niemieckości, dokładnie tak, jak ja – ze swojej polskości. I oczywiście będąc w takim położeniu,  wychowałabym swoje dziecko tak samo – dla swojej Ojczyzny.


 Tusk starannie  przygotował sobie posag na mariaż z Niemcami:  zniszczył, co miał zniszczyć w Polsce, aby rozkwitło po niemieckiej stronie, którą to działalność kontynuuje.


Czemu się dziwimy? Sami ze wzruszeniem słuchamy tęsknych piosenek, w stylu „Kraj rodzinny matki mej” . Tak został wychowany, wcale nie krył, że „polskość to nienormalność”, a jeśli odejmie się od tego wielkiego mitu  Matkę Boską w koronie i Orła Białego – to nie zostanie nic.


 Chyba niezbyt pilnie uczył się tej polskiej historii. Właściwie – po co miał to robić? Najważniejsze wartości  wynosi się z domu, a w tym domu szanowano inne wartości.


Ale cała ta banda neofolksdojczów, a w najlepszym wypadku kandydatów do tej roli, nie ma żadnych „wartości sentymentalnych”: po prostu mają ten gen, o którym mówił Jarosław Kaczyński: gen donosicielstwa, załatwiania własnych interesów za każdą cenę: zdrady, „kolabora”, cynizmu politycznego – całego zespołu nędznych cech „ludzi gorszego sortu”.


Uważam, że trzeba albo stosować zapis w Konstytucji ( art., 127), albo zmienić jego brzmienie  tak, aby jasno precyzował działanie na niekorzyść państwa polskiego – i nie dawał możliwości kombinacji,  iż ”gorszy sort”, ( ależ broń, Boże!) nie działa na niekorzyść Polski, tylko partii rządzącej.


Partia rządząca została wybrana przez Suwerena  i przez Niego zostanie rozliczona.


 Te parę setek szlifibruków, nie mogących wydukać -  przeciwko czemu protestują,  to nie są żadni „protestujący Polacy”, żadna reprezentacja polskości. To tylko głupcy, z głową nabitą sianem przez „zaprzyjaźnione telewizje”. Przynajmniej w znaczącej większości.


 


 


 


 


 


mona
O mnie mona

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka